(Dla zainteresowanych to jest ten film:)
W głowie pusto. I tak ma zostać. Nie wybieram trasy, jadę instynktownie, może nawet się zgubię. Ale kocham ten stan. Zerostan. Reset. Szukam drobiazgów dookoła, które dadzą mi inspirację, podrzucą nowe myśli, bodźce. Sprowokują do dyskusji z samą sobą.
Saska Kępa śpi. W uroczych domkach gdzieniegdzie jeszcze palą się światła. Ale na ulicach już pusto, chociaż szkoda, bo nawet taka ciemna i mokra od deszczu ulica Francuska ma swoją magię. I aż woła by tworzyć, pisać, śpiewać, tańczyć na środku chodnika. Robić coś pod okiem Osieckiej która grzecznie przy stoliku siedzi i tylko czeka aż ktoś się dosiądzie, położy nowe kwiaty na blacie i opowie jej o swoim cudownym śnie. Niekoniecznie wierszem.
Teraz most. Ten krótki łącznik między domem, a centrum. Jak korytarz między sypialnią, gdzie wszystko przytulne i swojskie, a salonem który tętni życiem i prezentuje się świetnie przed znajomymi. Nikogo przede mną, ani za mną więc mogę zwolnić. Zapatrzeć się na rzekę która wcale nie potrzebuje dekoracji. Wystarczy, że odbija od siebie światełka, za każdym razem inaczej i czasem spieni się gdzieniegdzie. I nie zważa na nic tylko płynie. Bez blokad, bez oporów. Bez zbędnego zastanawiania się. Można jej tylko pozazdrościć. Albo chcieć dołączyć. Znaleźć małą łódeczkę, z łupiny orzecha, wsiąść do niej i płynąć razem z rzeką. Niestety z tyłu coś trąbi, ktoś spieszy się bardzo i ponagla więc zamiast rzeki pozostaje jezdnia. I inne światełka.
Kolejny przystanek. Dosłownie, przystanek. Zaraz na przeciwko budynku Orbisu na którego szczycie świeci globus. Duży, okrągły, kolorowy. Przypomina bardzo ten z Daily Planet. Tak o nim pomyślałam, gdy pierwszy raz go zobaczyłam, jako dzieciak. Że pewnie w tym budynku pracuje Clark Kent który zmieni się kiedyś w Supermana i uratuje miasto. I zawsze gdy wracałam późną nocą do domu, nie mając jeszcze auta, siedziałam na przystanku i patrząc się na ten globus myślałam, gdzie tego dnia musiał być Superman i co niesamowitego zrobił. Bo ja złaziłam właśnie całą Warszawę z magicznymi przyjaciółmi i nie chciałam wracać na ziemię, tylko liczyłam, że zabierze mnie na hmmm.. "przelotkę" po mieście. Kilkanaście lat później, globus nadal tam jest, a ja wiem, że kiedyś ja i Superman spotkamy się i uratujemy świat. Albo chociaż miasto.
Uciekam na plac drogich sklepów. Takich które widywałam w ulubionym serialu, czytałam w chick-litach i gdzie kiedyś zakupy zrobię. A nocą wydają się zdecydowanie bardziej przystępne. Witryny nie wywyższają się, w środku nie ma Pań z minami "nie pasujesz tu". Tylko światełka wskazują na rzeczy ładne i zdecydowanie zbyt drogie, ale i tak przyciągające wzrok. Na szczęście szybko się kończą i już zostają ulice znane z Monopoly jako te najdroższe miejsca na planszy. Granatowe jak mój ulubiony kolor. Może dlatego tak lubię nimi jeździć. Ale mają też najładniejsze latarnie i dużo drzew. Budynki są niskie i eleganckie. Jezdnia wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Więc jadę, bo światła już dawno migają na pomarańczowo nie zmuszając do hamowania.
I w tej ciemności przełamanej jedynie ciepłym światłem latarni, w szumie deszczu przeplatanym saksofonem, w obrazach zmieniających się z każdym kilometrem, pojawia się myśl. Miękka, prosta, dobra, słodka. Dawno nie widziana. W zasadzie nigdy. Witam się z nią i zapraszam na siedzenie obok. Bo teraz jak już ją mam, możemy wracać. Miasto spełniło swoją rolę, czas do domu. Uśmiechnąć się do sklepów, pomachać do globusu, pozdrowić rzekę, krzyknąć do Osieckiej "Mam ją!", zjechać do garażu, po cichu przekręcić klucz w drzwiach, wsunąć się pod koc między czworonogi i...
0 komentarze:
Prześlij komentarz