niedziela, 13 listopada 2016

Malutka i... muszki.

  Czasem pojawia się w domu niechciany gość. Wprowadza się na stałe i nie za bardzo chce sobie pójść. Gdy już zrobi się mu dobrze, ciepło i domowo, sprowadza kumpli. W ilościach coraz większych. I żeruje. Na wszelkich przejawach bałaganu, zaniedbania, niedokończonych spraw i myśli.

   Wydawać by się mogło, że to przecież nasz dom. Mamy władzę nad tym kto wchodzi, kto wychodzi. I jeśli naprawdę takiego gościa nie chcemy, wystarczy go wyprosić. Ale nie ten. Ten jest cholernie uparty. Dobrze się ukrywa. I wie kiedy wyjść by nas znowu pognębić. Najlepiej całą chmarą z jednego zakamarka by za chwilę osiąść na całym dostępnym metrażu. I wtedy trzeba szukać pomocy.

   Internety podpowiadają metody domowe. W końcu gość najczęściej przebywa w kuchni więc niezdrowo jest traktować go chemią (na którą zresztą jest zaskakująco odporny). Za to można go oszukać. Pozostawić poczęstunek, nie do końca dla niego korzystny za to bardzo pociągający. I gdy już zanurzy się w rozpuście poddając się całkiem, można go po prostu wyrzucić za drzwi. Gdyby to jednak było takie proste. Ot pułapka. Nawet kilka. Złapać co krąży i już. Po problemie.

   Gość już wie, że u nas jest dobrze. Że tam znajdzie zawsze coś dla siebie. I będzie chciał za wszelką cenę wrócić. Ba, kilku jego kumpli ukryło się gdzieś po kątach i tylko czeka na to by na nowo rozpocząć melanż. Wystarczy im kilka okruchów, wilgotna szmatka, ziarnko ryżu co wypadło z garnka i poturlało się za słoiczki, skórka od jabłka - i impreza jak się patrzy. Ze zdwojoną siłą nawet.

   I pozostaje tylko jedno. Wyjście najbardziej czasochłonne, najtrudniejsze, wymagające ogromnego samozaparcia. Ale wykonalne. I rozwiązujące problem raz na zawsze. Totalna eksterminacja. Reset powierzchni. Armageddon w szufladach i na półkach. Aż wreszcie odbudowa okolicy tym razem bez żadnych najmniejszych pokus dla gościa.

   I w końcu sobie pójdzie. A po tej batalii, wycieńczeni i wyzuci dwa razy się zastanowimy zanim zostawimy ogryzek na talerzu.

środa, 2 listopada 2016

Malutka i... nocna przejażdżka.

   Jest ciemna noc. W pokoju zgaszone światła, psy chrapią zdecydowanie zbyt głośno, a na ekranie właśnie lecą napisy końcowe. Jeden z tych filmów które sprawiają, że człowiek ma ochotę zrobić coś. Ruszyć się. Zmienić. Mimo, że akcji nie ma żadnej. I historia jakby zbyt znajoma. Jednak ciepło postaci, motyw pisania i przyjemna przemiana bohatera trafia gdzieś głęboko do serducha. I opuścić go nie chce, na szczęście.

(Dla zainteresowanych to jest ten film:)



   Na ekranie już czarno. I wcale nie mam ochoty tego zmieniać. Nie zapalę światła bo pojawi się bałagan. Miliona rzeczy, niedokończonych spraw, lęków i smutków. Wewnętrznych potworów i tych wychylających się spod łóżka. Czworonogi niczym nie wzruszone, śnią o pogoni za sznurkiem serdelków (moje psy śnią w Disneyu), wystarczy je przykryć kocem i nie zauważą żadnego ruchu. Czapka na głowę (bo zawsze wygląda dobrze, a być może jednak ktoś gdzieś zatrzyma, wyjść do ludzi trzeba będzie, a o tej porze "bad hair day" to komplement), klucze do torby i ziu. Blok milczy, w garażu podziemnym można by urządzić genialną sesję stepowania, tylko słychać dźwięk odpalanego silnika. A w środku mojego autka, mojej dziecinki, pojawia się głos Pana z radia. Ciepły i niski. Ale ja na tą przejażdzkę towarzystwa nie chcę. Wolę muzykę. I tutaj najlepiej sprawdza się Mindi.


   W głowie pusto. I tak ma zostać. Nie wybieram trasy, jadę instynktownie, może nawet się zgubię. Ale kocham ten stan. Zerostan. Reset. Szukam drobiazgów dookoła, które dadzą mi inspirację, podrzucą nowe myśli, bodźce. Sprowokują do dyskusji z samą sobą.

   Saska Kępa śpi. W uroczych domkach gdzieniegdzie jeszcze palą się światła. Ale na ulicach już pusto, chociaż szkoda, bo nawet taka ciemna i mokra od deszczu ulica Francuska ma swoją magię. I aż woła by tworzyć, pisać, śpiewać, tańczyć na środku chodnika. Robić coś pod okiem Osieckiej która grzecznie przy stoliku siedzi i tylko czeka aż ktoś się dosiądzie, położy nowe kwiaty na blacie i opowie jej o swoim cudownym śnie. Niekoniecznie wierszem.

   Teraz most. Ten krótki łącznik między domem, a centrum. Jak korytarz między sypialnią, gdzie wszystko przytulne i swojskie, a salonem który tętni życiem i prezentuje się świetnie przed znajomymi. Nikogo przede mną, ani za mną więc mogę zwolnić. Zapatrzeć się na rzekę która wcale nie potrzebuje dekoracji. Wystarczy, że odbija od siebie światełka, za każdym razem inaczej i czasem spieni się gdzieniegdzie. I nie zważa na nic tylko płynie. Bez blokad, bez oporów. Bez zbędnego zastanawiania się. Można jej tylko pozazdrościć. Albo chcieć dołączyć. Znaleźć małą łódeczkę, z łupiny orzecha, wsiąść do niej i płynąć razem z rzeką. Niestety z tyłu coś trąbi, ktoś spieszy się bardzo i ponagla więc zamiast rzeki pozostaje jezdnia. I inne światełka.

   Kolejny przystanek. Dosłownie, przystanek. Zaraz na przeciwko budynku Orbisu na którego szczycie świeci globus. Duży, okrągły, kolorowy. Przypomina bardzo ten z Daily Planet. Tak o nim pomyślałam, gdy pierwszy raz go zobaczyłam, jako dzieciak. Że pewnie w tym budynku pracuje Clark Kent który zmieni się kiedyś w Supermana i uratuje miasto. I zawsze gdy wracałam późną nocą do domu, nie mając jeszcze auta, siedziałam na przystanku i patrząc się na ten globus myślałam, gdzie tego dnia musiał być Superman i co niesamowitego zrobił. Bo ja złaziłam właśnie całą Warszawę z magicznymi przyjaciółmi i nie chciałam wracać na ziemię, tylko liczyłam, że zabierze mnie na hmmm.. "przelotkę" po mieście. Kilkanaście lat później, globus nadal tam jest, a ja wiem, że kiedyś ja i Superman spotkamy się i uratujemy świat. Albo chociaż miasto.

   Uciekam na plac drogich sklepów. Takich które widywałam w ulubionym serialu, czytałam w chick-litach i gdzie kiedyś zakupy zrobię. A nocą wydają się zdecydowanie bardziej przystępne. Witryny nie wywyższają się, w środku nie ma Pań z minami "nie pasujesz tu". Tylko światełka wskazują na rzeczy ładne i zdecydowanie zbyt drogie, ale i tak przyciągające wzrok. Na szczęście szybko się kończą i już zostają ulice znane z Monopoly jako te najdroższe miejsca na planszy. Granatowe jak mój ulubiony kolor. Może dlatego tak lubię nimi jeździć. Ale mają też najładniejsze latarnie i dużo drzew. Budynki są niskie i eleganckie. Jezdnia wydaje się ciągnąć w nieskończoność. Więc jadę, bo światła już dawno migają na pomarańczowo nie zmuszając do hamowania.

   I w tej ciemności przełamanej jedynie ciepłym światłem latarni, w szumie deszczu przeplatanym saksofonem, w obrazach zmieniających się z każdym kilometrem, pojawia się myśl. Miękka, prosta, dobra, słodka. Dawno nie widziana. W zasadzie nigdy. Witam się z nią i zapraszam na siedzenie obok. Bo teraz jak już ją mam, możemy wracać. Miasto spełniło swoją rolę, czas do domu. Uśmiechnąć się do sklepów, pomachać do globusu, pozdrowić rzekę, krzyknąć do Osieckiej "Mam ją!", zjechać do garażu, po cichu przekręcić klucz w drzwiach, wsunąć się pod koc między czworonogi i...




 

niedziela, 30 października 2016

Malutka i... prokrastynacja.

   Jak to miło, że ktoś kiedyś nadał nazwę tej cudownej przypadłości jaką jest intensywne szukanie pretekstów żeby nie zrobić czegoś co zrobić trzeba. Przynajmniej można się zasłonić terminem niemal naukowym. Wręcz chorobą. I wyjaśnić, że fakt porzucenia nawyku pisania jest kompletnie uzasadniony z powodu nagłych zmian i wydarzeń które po prostu były o wiele ważniejsze.

   Nie mówiąc już o tym, że po roku od założenia tego blogu dobrze by było odświeżyć jego wygląd. Ale to oczywiście wymaga wyczyszczenia komputera który pamięta jeszcze czasy gdy Windows XP był szczytem snobizmu. Bez czyszczenia Photoshop nie pójdzie, a bez Photoshopa szablon się nie zrobi.

   I przy okazji gruntownych porządków na dysku okazuje się, że gdzieś głęboko skrywana była świetna kolekcja muzyki motywujących do wielkich zmian w życiu. Nie pozostaje więc nic innego jak puścić ją na cały regulator i... posprzątać mieszkanie. Bo przecież nic bardziej nie przeszkadza w porządkach na dysku jak bałagan dookoła sprzętu. Zatem dresy na zadek, muzyka na full i ścierki w dłoń.

   Dresy... właśnie... gdzie są te spodnie... A! W torbie z siłowni. I nie pachną najlepiej, nawet jak na warunki domowe. Dobrze by było zatem zrobić pranie bo to jedyne spodnie nadające się do sprzątania, a bez nich cały plan szlag trafi. No dobra ale samych spodni nie ma sensu wrzucać do pralki. Najlepiej zatem wywalić na środek łazienki ubrania zebrane przez ostatni... miesiąc? I skrupulatnie posegregować zapewniając sobie podział zadań na najbliższy dzień bo każda kupka to 2h zajętej pralki (plus wieszanie).

   I skoro kolejna partia to białe to może dobrym pomysłem byłoby od razu obiad zrobić bo ten t-shirt obecnie noszony na pewno się ufafluni podczas gotowania. Szkoda tylko, że po wczorajszych kotletach z soczewicy w kuchni panuje Armageddon. Na szczęście biały t-shirt i tak do prania idzie więc można na szybko kilka garów umyć. Cholera jasna, Ludwik się skończył. Dobra, będziemy improwizować i gotować w rondlu zamiast garnku. Kurza stopa kalafior się zepsuł. A raczej wyhodował własną cywilizację i organizuje pucz w lodówce. Nici z obiadu bez kalafiora bo ten jest na liście diety i musi być. Czyli jedziemy do sklepu, a przy okazji też Ludwika się kupi.

   Szybkie spojrzenie w lustro. Nie no te włosy to tylko pod czapkę. O, to skoro i tak będzie mycie głowy to po drodze można skoczyć do drogerii po farbę i odświeżyć smerfastyczny kolor. Dobra, konieczna jest lista zakupów. W domu gdzie jest około 30 nieużywanych notesów, znalezienie zbędnej kartki może graniczyć z cudem wbrew pozorom. Dobra, można zapisać w telefonie. Gdyby właśnie nie zdechł. A kabel odmówił ostatniego tchnienia prądu. Tu już nawet nie ma co liczyć na szybką wyprawę do marketu, konieczne jest całe centrum handlowe. Czyli prysznic. I makijaż. A łazienka cała zawalona mądrze posegregowanymi kupkami prania. Spartańskie warunki ale jakoś trzeba żyć.

   No dobra ale dłuższa wyprawa na miasto wymaga wyprowadzenia psów. Tylko lepiej to zrobić przed prysznicem i makijażem bo nigdy nie wiadomo w której kałuży się z nimi wyląduje. To skoro idziemy w środku dnia, to od razu zahaczymy o weterynarza na ostatnie szczepienie i odrobaczanie. Akurat mała kolejka będzie. Na osiedlu porozwieszane ogłoszenia, że będzie Halloween i żeby oznaczyć gdzie mogą zapukać. Koniecznie do listy trzeba dopisać cukierki i dynię. O, a może krem z dyni na kolację? Trzeba przepis sprawdzić. Ciekawe czy psy mogą dynię jeść. Jadźka w sumie je wszystko. Szkoda tylko, że wyraża swoje niezadowolenie zapaskudzając podczas wizyty u lekarza całe swoje otoczenie łącznie ze słynnym białym t-shirtem który i tak szedł na straty. Co w sumie wymusza albo dobicie go natychmiast gotowaniem albo kompletną zmianą planu na garderobę do wyjścia.

   Ale w sumie ten kalafior nie jest taki całkiem konieczny bo w diecie jest napisane "warzywa gotowane". A w otchłani lodówki zachował się brokuł. Więc wcale wychodzić nie trzeba. Szczególnie, że pierwsza partia prania zaraz się kończy i czas na białe. Resztę zaopatrzenia też można na spokojnie zrobić jak już będzie w czym z domu do ludzi wyjść. O i zdążę sprawdzić czy ten krem z dyni to dobry pomysł. I skoro już wyszukuję coś na internecie to może jakieś nowe oferty pracy się pojawiły. Kilka CV'ek można by wysłać. Niestety, nie ma nic, ale za to Facebook przypomina, że do pierwszego dużego stand-up'u został tydzień, a materiał w proszku. Trzeba się nakręcić na pisanie znowu. Ciekawe, czy w wypożyczalni UPC są jakieś nowe stand up'y - chyba widziałam nową Whitney Cummings. Jest! O rany, jest też rewia Bette Midler! No to to trzeba obejrzeć bo nie wiadomo kiedy usuną. Czy ona właśnie powiedziała, że w Róży zagrała samą siebie? Ciekawe czy jest gdzieś jej książkowa biografia do kupienia...

   I tylko cały czas mam przeczucie, że powinnam była coś zrobić... ale najwyraźniej, aż tak ważne nie było... O, a na Amazonie już zapowiadają nowe płyty świąteczne!
 

środa, 22 czerwca 2016

Malutka i.... jedziemy z tym koksem.

   Na wstępie jedno wyjaśnienie. Malutka jest pisana z perspektywy osoby trzeciej z jednego, bardzo konkretnego powodu. Potrzeby dystansu. Do siebie, swoich emocji i przeżyć. Łatwiej czasem patrzeć z boku na to co się dzieje by wiedzieć jakie dalsze kroki podjąć. Dlatego Malutka będąc istotą pogmatwaną i zdecydowanie niepoukładaną jeszcze, woli wyjść z siebie, stanąć obok i póki co pisać w ten sposób. Co nie wyklucza zmian, gdy wreszcie będzie zadowolona z efektu finalnego i znowu wróci do siebie. Póki co, pisze tak.

   Było bum. Było głośne rąbnięcie. Uderzenie z liścia i kop w zadek. I co teraz dalej? Zabawne jak człowiek znajduje nagle 150 rzeczy które go skutecznie odsuwają od znalezienia odpowiedzi na to "co dalej". Okazuje się, że koniecznie właśnie teraz musi wyprać materac, przejrzeć garderobę, posegregować książki i wyszorować zmywarkę. Nie ma w tym oczywiście nic złego, w końcu kiedyś i tak trzeba to było zrobić. Tylko takich właśnie pomysłów i obowiązków tworzy się w głowie coraz więcej. Happyholic.pl proponuje by tworzyć listy (skoro już przestrzeń dookoła jest wysprzątana i jeśli nie ma się potrzeby czyścić fug szczoteczką do zębów, to czas wziąć się za coś innego i stawić czoła nadchodzącym decyzjom). Malutka przez długi czas znajdowała wymówki by nie korzystać z planerów/list/kalendarzy i notatek, ponad ich standardowy cel - uważała, że marnuje czas pisząc, gdy mogłaby wtedy robić to o czym chce pisać. A guzik prawda. Przy ilości myśli, pomysłów, natchnień, obowiązków, problemów, kłopotów, marzeń i celów jakie gnieżdżą się w i tak już dużej głowie Malutkiej, trzeba to było wreszcie gdzieś przelać. Tak też powstała Myślodsiewnia (HP4ever!) czyli strefa w sypialni służąca zapisywaniu, odnotowywaniu, przypinaniu i planowaniu wszystkiego co choćby zapączkuje w umyśle. Tak aby pomóc mu się zakorzenić. I żeby nie było tylko tak kolorowo i cukierkowo. Myślodsiewnia posiada strefę obowiązków regularnych - tych których absolutnie nie ma się ochoty wykonywać ale bez nich przepadnie się w otchłań,  strefę rzeczy do zrobienia -  które przekładane były w nieskończoność, z powodów których już sama Malutka nie pamięta i po prostu TRZEBA je zrobić, raz, mieć z głowy, nigdy więcej już nie myśleć i zająć się czymś przyjemniejszym, oraz strefę napraw - czyli tam gdzie Malutka nabroiła, zepsuła, nie dotrzymała słowa, nie ma przebacz, trzeba to zmienić i naprawić. I jeszcze mała obietnica przed samą sobą - każdego dnia conajmniej jeden punkt z tych list musi zniknąć (na skutek wykonania oczywiście). Inaczej nie ma to sensu. 

   Dobra, plaster oderwany, nastąpiło zderzenie z rzeczywistością i zaległościami. Trzeba iść do przodu. Teraz czas na to co motywuje, nakręca, daje radość. Tutaj w chwili obecnej dwie listy. No dobra, trzy. Pierwsza - rzeczy przerwane w toku. Zaczęte projekty, rozmowy, obiecane spotkania i przysługi. Każda z nich pomaga przetrwać chwilową pustkę, stagnację. A nawet popchnąć sprawy do przodu. I to w najbardziej nieoczekiwany sposób. Warto je więc wreszcie dokończyć i przypomnieć sobie dlaczego w ogóle zostały rozpoczęte. Druga lista - pomysły na długofalowe zajęcie. Co tak naprawdę Malutka chce robić dalej. Jak marzyła, żeby jej każdy dzień wygląda. Jakie zadania sprawiały, że mogła się wykazać, rozwinąć, pokazać potencjał i była w tym najlepsza. Ma już zaplecze, ma warunki, ma doświadczenie i ma... pewność siebie. Której jej tak długo brakowało. To są pomysły realne, na teraz, do natychmiastowej realizacji, trzeba tylko do nich odpowiednio podejść tak aby w przyszłości przejść do listy ostatniej.... największe marzenia. Największe szczęście ma ta osoba która wie co na niej umieścić. Tak jest z Malutką. Dlatego na jej ostatniej liście widnieją: sklep z zabawkami, stos felietonów, scenariuszy i książek (własnego autorstwa) oraz scena stand-up. I do tego dążymy. Żadnych więcej objazdów. Prostą autostradą. 

   Aha, w Myślodsiewni znajduje się też jedna bardzo ważna rzecz, a mianowicie Tabelka Mumina. Otóż w czasach podstawówki gdy Malutka miała problem z samo-organizacją, Mumin (zwany dalej Ziomem, Rodzicielką lub w kręgach rodzinnych - Mamą) posadziła ją z kredkami i ogromnym arkuszem na którym zrobiły tabelkę. I rozpisały każdy dzień, co do godziny. Czas na pobudkę, na jedzenie, na szkołę, na prace domowe, na zajęcia pozalekcyjne, na internet (kochany modem tepsy) i na spanie. I ten oto prosty patent okazał się najlepszym rozwiązaniem na wszystkie razy gdy Malutka traciła kontrolę nad swoją codziennością. Dlatego też Tabelka Mumina ponownie trafiła na ścianę. Tym razem ma o wiele więcej "stref" o większym zróżnicowaniu. Jednak pomaga bardzo aby się nie zmienić w ospałą Bukę która tylko sunie przez dobę siejąc ogólną depresję. 

   Ufffff dobra. Myśli przelane, kolejne punkty odhaczone. Idziemy do przodu. Mamy dokładnie 4 miesiące by zrobić Malutką Rewolucję. A potem już nic nie będzie takie samo (szczególnie, że za 6 miesięcy zmieni się cyfra na początku, a to ogromny kamień milowy wymagający wejścia w niego z przytupem). Zatem zgodnie z tytułem notki... JEDZIEMY Z TYM KOKSEM!!!

P.S. I żeby nie było, że ten tekst bez podkładu muzycznego. Na dzisiejszy wieczór proponujemy boski kawałek z nowego musicalu Hamilton. Bo tak jak Alexander H. ja nie odrzucę swojej szansy!






wtorek, 21 czerwca 2016

Malutka i... no właśnie

Gdy ten blog powstawał niemal rok temu, nie było tajemnicą, że był skutkiem rozstania. Bolesnego, rujnującego, zmieniającego wszystko. Gdzieś z utratą drugiej połówki, Malutka była przekonana, że straciła sens życia, samoakceptację, perspektywy i 150 innych aspektów życia codziennego i niecodziennego. Obrana droga do naprawy miała pomóc poradzić sobie ze stratą, przywrócić wiarę w siebie, nadać sens dalszym krokom i przynieść jakiś plan. Czy się udało? Pośrednio. Na pewno udało pozbyć bólu po stracie. Ba, zamienił się on w ogromną ulgę i Boską interwencję przed największym błędem życiowym. Ale co z resztą? Przypomniała o sobie dawna pasja - chociaż dopiero w powijakach. Wróciła pewność siebie w niektórych sytuacjach. Jednak strach przed dalszą destabilizacją sprawił, że w tym wszystkim nadal nie było Malutkiej. Ba, był ktoś kogo Malutka wcale nie chciała. Z kim się nie zgadzała. Kto robił głupoty, popełniał kolejne błędy i wybierał złe rozwiązania. Ale był komfort. Jakiś punkt - pewnik dający codzienne poczucie sensu. A jednocześnie wysysający całą energię i chęć do robienia czegokolwiek poza. Malutka zamiast pędzić po autostradzie do wymarzonego celu, żyjąc w zgodzie z sobą i innymi, siedziała na jakiejś wiejskiej dróżce, dawała się ciągnąć powolnej ciuchciajce do kolejnych stacji, z których żadna nie była tą jej własną. Aż wreszcie w tym tygodniu ktoś zepchnął Malutką z tych torów. Na wyboistą przestrzeń bez wydeptanej ścieżki. Wytrącił ze strefy komfortu by wreszcie naprawiła co zepsuła, przypomniała sobie co tak naprawdę ją pchało do przodu i przestała żyć wrażeniem. To pewnie brzmi jak kolejny wzniosły post o wielkich przemianach który być może pozostanie tylko zapowiedzią. Nie tym razem jednak. Nie w tej sytuacji. Zmotywowana Projektem Ratunkowym z bloga Happyholic.pl oraz takim prostym o filmem (a obecnie też musicalem), Malutka tu i teraz oświadcza, że bardzo dużo się zmieni. A wszystkie zmiany będą tu dokumentowane. Bo do cholery wreszcie trzeba się ogarnąć. 



P.S. W musicalu na podstawie tego filmu pojawia się piosenka będąca kwintesencją obecnego stanu Malutkiej. Dlatego nie byłaby sobą gdyby nie wstawiłaby jej tekstu i klipu. Poleca bardzo, bardzo.







Sara Bareilles - She used to be mine

"She Used To Be Mine"

It's not simple to say
That most days I don't recognize me
That these shoes and this apron
That place and it's patrons
Have taken more than I gave them
It's not easy to know
I'm not anything like I used to be
Although it's true
I was never attention's sweet center
I still remember that girl

She's imperfect but she tries
She is good but she lies
She is hard on herself
She is broken and won't ask for help
She is messy but she's kind
She is lonely most of the time
She is all of this mixed up
And baked in a beautiful pie
She is gone but she used to be mine

It's not what I asked for
Sometimes life just slips in through a back door
And carves out a person
And makes you believe it's all true
And now I've got you
And you're not what I asked for
If I'm honest I know I would give it all back
For a chance to start over
And rewrite an ending or two
For the girl that I knew

Who'll be reckless just enough
Who'll get hurt but
Who learns how to toughen up when she's bruised
And gets used by a man who can't love
And then she'll get stuck and be scared
Of the life that's inside her
Growing stronger each day
'Til it finally reminds her
To fight just a little
To bring back the fire in her eyes
That's been gone but it used to be mine

Used to be mine
She is messy but she's kind
She is lonely most of the time
She is all of this mixed up and baked in a beautiful pie
She is gone but she used to be mine


poniedziałek, 30 maja 2016

Malutka i Cookie



Każdy z nas chciałby czasami być kimś innym. Szczególnie kobiety. Chciałybyśmy inaczej wyglądać, być wyższe, szczuplejsze, mieć inne włosy i cerę. Marzymy o określonej karierze, stylu życia, partnerze. Jednak często spoczywamy na tym co akurat nam los podeśle. Godzimy się na warunki jakie nam zaproponowano. I tylko na kartach książek lub ekranach telewizorów obserwujemy to czego tak skrycie pragnęłyśmy. Nie inaczej jest z Malutką. Chociaż to czego zazdrości niektórym postaciom to nie wygląd (pogódźmy się z tym, Malutka jest jedna na milion ;P) i nie zawód (Malutka po raz kolejny powie - kocha swoją pracę i firmę. Może jej nie zmieniać.). To co by w sobie zmieniła nie raz i co ją inspiruje u ulubionych bohaterek seriali czy książek to postawa, podejście... tzw. "attitude". Miewała różne fazy w zależności od tego co akurat oglądała. Dominująca była faza Carrie - marzenie, żeby z rozwianymi włosami, chai latte w dłoni i notesem w torbie przemierzać wielkie miasto i w głowie tworzyć felietony o tym jak bogate życie towarzyskie się ma. No dobra, tej fazy do końca się nie pozbyła. Wraca często jak bumerang. Lub przeplata z innymi - fazą Barbry (diva, Zabawna Dziewczyna, Hello Gorgeous), fazą Allie (infantylna Pani w garniturze z wizjami i piosenką przewodnią), a obecnie? Fazą Cookie.




Gdy codzienność okazuje się dawać w kość, płeć przeciwna nie daje oczekiwanej satysfakcji, a sprawy które miały się rozwijać, walą się sukcesywnie, trzeba przyjąć do wiadomości, że bez podejścia zimnej suki, daleko się nie zajedzie. Taka jest Cookie. Z serialu Imperium. Po 17 latach w więzieniu wraca do swojej rodziny i bogatej firmy męża (za którego siedziała) aby odzyskać to co jej się należy. Streszczać serialu nie ma co. Kto oglądał ten wie. Kto nie oglądał - powinien. Serio, serio. Skąd zatem ta notka? Bo wreszcie trzeba wziąć życie za przysłowiowy wsiaż i poukładać je tak jak powinno było wyglądać od początku. Przestać szukać wymówek. Ba, przestać oglądać seriale. Tylko napisać własny scenariusz. Cookie powiedziała coś co miało pewnie brzmieć "joł joł ziom gangsta", a jednak przekazuje pewną mądrość "The streets ain't made for everybody that's why they made sidewalks." Malutka zbyt długo się kryła grzecznie na chodniku. Czas zejść na ulicę. A wszystkim co myśleli, że jest na to za miękka, z chęcią pokaże...



sobota, 26 marca 2016

Malutka i Ten Tam Na Górze



Co mówić mam?
Tego nie da się wyrazić. Nic nie muszę Ci tłumaczyć.
 I tak tysiące lamp święcą we mnie
Mimo mroku który ciągnął mnie kamieniem do dna
Nie wrócę tam ale mnie nie spuszczaj z oczu
Nie pozwalaj się oddalać
Bo ja kłopoty mam
Pielęgnuje swój niepokój
Zabierz go
 
Zanim zaczniemy tą notatkę uprasza się czytelników o wykazanie minimum otwartości i tolerancji nawet jeśli nie zgadzają się z niektórymi poglądami tu zawartymi. Malutka w sprawach wiary myśli bardzo specyficznie. Zakłada, że po pierwsze: nie ma złych religii i kościołów. Są jedynie źli ludzie którzy się zasłaniają się błędną interpretacją. Każdy w coś wierzy. I nazywa to inaczej. Bez względu na to, czy to tylko jedna "postać", czy kilka, czy to idea, filozofia lub nauka. Nawet ci co mówią, że nie wierzą w nic - sami sobie przeczą - bo w końcu wierzą, że nikogo nie ma. Żadnej siły wyższej ani mocy sprawczej. To też jest jakaś wiara. I ma swoje tradycje, zasady i kierunek. Maluka zetknęła się z wieloma religiami. Kilka wypróbowała na własnej skórze. Z różnym skutkiem. Na szczęście w końcu odnalazła tą formę, te zasady, ten kościół który był najbliższy jej własnym przekonaniom. I dlatego śmiało napisze...
 
Malutka wierzy w Boga. Chociaż na potrzeby własne nazywa go Tym Tam Na Górze. A kościół jaki jest jej najbliższy i pozwala jej tą wiarę rozwijać to Chrześcijański - Protestancki - Zielonoświątkowy.
 
Malutka ma specjalny układ z Tym Tam Na Górze (w skrócie TTNG). Dowiedziała się o tym kilka lat temu gdy uczyła się śpiewać o nim. Później tylko przypieczętowała ten układ długą rozmową pod Bazyliką Sacre Coeur. Ustalili sobie coś wtedy. Że będą rozmawiać często-gęsto. Bo on ma jakiś pomysł. Plan. I będzie go uskuteczniał. Stawiał Malutką w miejscach i sytuacjach które będzie musiała umieć wykorzystać dobrze. Bo dostała kilka darów. I umiejętności. I jeśli tylko zacznie się nimi sprawnie posługiwać to jej życie pójdzie w kierunku który da jej szczęście. I tym się podzieli. Pokaże innym, że czasem coś co może wydawać się brzemieniem, jest tak naprawdę błogosławieństwem. Jest po coś. Tylko trzeba się dowiedzieć po co. Na to pytanie odpowiedzi się wprost nie uzyska. Ale można próbować. Zazwyczaj jest tak, że jeśli jesteśmy na tym dobrym torze, robimy coś w zgodzie ze sobą, z tym co dla nas dobre, wtedy się układa. Czasem tak wyraźnie, z takimi zbiegami okoliczności, że aż chce się spojrzeć w górę i krzyknąć "SERIO?!" (co Malutka robi conajmniej raz w tygodniu). No dobra, ale co jeśli na tą drogę się nie trafi. Malutka sama chodzi po niej zygzakiem. Trochę jak pijana. Stara się trzymać środka ale co jakiś czas ściąga ją na lewo lub prawo. I wtedy jest kaszana. Jedna wielka. I trwoga. A wiadomo, że jak trwoga to do... No właśnie. Malutka wie, że odpowiedź uzyska zawsze. Chociaż niekoniecznie musi być z niej zadowolona. Ale zawsze będzie to odpowiedź najlepsza z możliwych. Czasami pojawi się od razu. Coś się wydarzy, coś pojawi, zmieni swój bieg lub działanie. Może być konkretnym, jasnym jak wielki neon sygnałem, ale też subtelną wskazówką. Głosem z tyłu głowy. Lecz bywa też tak, że tej odpowiedzi wprost nie ma. Czemu? Bo ona już się dawno pojawiła. Malutka ma ją w głowie. I wie doskonale jaka jest. Ale liczy na "cud" bo może jednak jest jakaś bramka nr 2. A nawet nr 3. I wtedy nie pozostaje nic innego jak stanąć z nią twarzą w twarz. I skorzystać. I co się wtedy okazuje? Cud. Bo staje się dokładnie to co miało się wydarzyć. I jest dobrze. Bo znowu ścieżka pod nogami już ta co trzeba. I cel z przodu właściwy. I na wszelki wypadek z boku stoi ktoś kto jeszcze chwilę za rękę potrzyma, aż Malutka weźmie rozpęd i już przestanie z tej drogi zbaczać. Nie mówi, że się nie potknie. Że nie będzie już nigdy traciła kierunku. Ale na pewno już nie z tych samych powodów co wcześniej. Bo tak to działa gdy się w coś mocno wierzy. W kogoś. W samego siebie. Że damy sobie radę. Bo nie jesteśmy tak do końca sami. I zawsze można z kimś pogadać. Nie tylko Tam Na Górze.
 
Na stronie kościoła gdzie chodzi Malutka są dwa duże napisy obecnie:
Wielki Piątek - ...umarł...
Wielkanoc - ...żyje...
 
Nie on jeden.
 
Wesołych Świąt Kochani.

 
Niewypowiedziane to ale ty to właśnie dom i uwielbiam Cię
Biegnę do utraty tchu a ty jesteś w każdym kroku, uwielbiam Cię
Kiedy myślę że Cię znam ty otwierasz nowy pokój, uwielbiam Cię
Twoje oczy na mój sen spoglądają koniec zmroku, uwielbiam Cię
 
P.S. Notka ta okraszona jest słowami i muzyką tej Pani - http://kobieta.onet.pl/marta-marika-kosakowska-dostalam-wiecej-niz-odwazylam-sie-zapragnac/zd4cgc  - bo kto jak kto, ale ona z TTNG rozmawia przepięknie i w samo sedno.

Copyright © Malutka | Powered by Blogger
Design by Blog Oh! Blog | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com